21.05.2013 17:43
Miłość od pierwszego wejrzenia
Od początku...
Cała historia zaczęła się oczywiście po zdaniu egzaminu na kategorię A (opiszę innym razem). W ostatnich dniach sezonu, w połowie listopada udało mi się zdać ostatni z egzaminów i triumfalnie wrócić do szkoły jazdy wypożyczonym motocyklem.* Po gratulacjach, uściskach dłoni, rozmowach z najbliższymi, …wywiadach, autografach i wizytach w zakładach pracy, przyszła pora na konkrety czyli szukanie motocykla na miarę moich umiejętności i możliwości finansowych.
Od dłuższego czasu czytałem opinie i recenzje dotyczące różnych sprzętów, dzięki czemu skrystalizowała się w moje głowie lista cech mojego nowego idealnego przyjaciela. Powinien być niezawodny, niedrogi w eksploatacji, łatwy w prowadzeniu, wygodny, zdatny do dłuższych podróży i za przystępną cenę. No tak, nudny jestem. A gdzie zabawa, wrażenia z jazdy, doznania estetyczne?!? Tak, ale w drugiej kolejności, tym razem rozsądek przodem. Wehikuł miał być używany a nie nowy z salonu, toteż tak ważne było, aby miał reputację trwałego i odpornego na nawijane kilometry.
Tok myślenia...
Najważniejsza była dla mnie wygoda podróżowania. Według tego, co mi się w głowie uroiło, odbywać będę na motocyklu krótsze i dłuższe podróże po Wyspach i Europie, nie zawsze po ładnym i równym asfalcie. Gdy już odrzuciłem większe maszyny, do których prowadzenia miałem jeszcze zbyt małe umiejętności (znowu rozsądek ;) ), a ich koszty utrzymania byłyby wysokie, pozostała krótka lista motocykli średniej wielkości. Wśród pożądanych modeli były: Honda XL650 Transalp, Suzuki DL650 V-Strom, Kawasaki KLE650 Versys, BMW F650GS. Selekcja postępowała. Bawarska jednostka odpadła z wyścigu ze względu na jeden cylinder i wysoką cenę, a Versys choć nowszy technicznie był zbyt zorientowany na równy asfalt. Na ringu grzmiały dwie ryczące 650-tki. Starszy Transalp olśniewał historią marki, solidną renomą i nieustającym uwielbieniem przez swoich właścicieli. Młodszy V-Strom w wielu testach przebijający konkurentów przyciągał wygodą, mocą i poręcznością pomimo dużych rozmiarów.
Poszukiwania trwały i pod koniec stycznia odpuściłem trochę ze względu na zimową aurę, która nawet w tym mokrym acz ciepłym kraju dała o sobie znać. Nastał luty i pewnego pięknego poranka, już chyba tylko dla zasady przejrzałem najnowsze ogłoszenia na kilku portalach i... znalazłem ją. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Te uwodzicielskie kocie spojrzenie, czerwone wdzianko i niewielki przebieg. Mój wewnętrzny rozsądek zalał mnie natłokiem myśli abym przystopował, zastanowił się, przekalkulował, ochłonął, poczytał, skonsultował i nie ulegał emocjom. Nie uległem, nie kliknąłem “kup teraz”, ale umówiłem się na oglądanie. Jeszcze tego samego dnia wyruszyłem w dwu godzinną podróż do miejsca pobytu potencjalnej wybranki.
Pierwsze spotkanie...
Właściciel wydawał się porządny i brak było oznak, że miałby coś do ukrycia na temat motocykla. W jego garażu, gdzie miałem dokonać obdukcji, moim oczom ukazało się ponad tuzin innych wspaniałych maszyn, głównie starszych, kolekcjonerskich, w różnych stadiach remontu. Moje obawy rozwiały się momentalnie. Gościu bez wątpienia był pasjonatem motocykli i już teraz pokazał mi swoje nowe cacko. Zapamiętałem tylko, że było żółte i szybkie, bo cała moja uwaga skupiła się na mojej skośnookiej piękności. Z perspektywy czasu myślę sobie, że to było głupie jechać po pracy, po ciemku i daleko, aby oglądać coś, czego zdatności do użytku na drodze nie byłem zupełnie w stanie ocenić. Owszem, odpaliłem silnik, posiedziałem w siodle, pokręciłem kierownicą i nawet spojrzałem czy rama nie jest zniekształcona lub spawana. Rozsądek jednak wypadł mi z samochodu gdzieś po drodze. Teraz kupowałem sercem. I stało się, szybkie potwierdzenie ceny, uścisk dłoni i ustalenie terminu odbioru. Wpłaciłem zaliczkę i dostałem kwitek. “Jej! co ja najlepszego zrobiłem? Nawet się nie przejechałem w koło garażu!” - pomyślałem w drodze powrotnej (mój rozum odnalazł się na autostradzie).
Dosiadłem jej...
W najbliższą sobotę siedziałem w pociągu w napięciu planując trasę powrotną na dwóch kołach. Byłem zdenerwowany jak przed pierwszą randką i nawet naszła mnie myśl, że to może tylko moja wyobraźnia i nie byłem tam gdzie byłem i nie kupiłem tego co kupiłem... ale się myliłem (oo zrymowało się ;) ). Dotarłem, podpisałem papierki, zapłaciłem i mój sen stał się jawą (znaczy Suzuki ;) ). Wsiadłem, odpaliłem silnik i przejechałem kilka pierwszych metrów. Okazało się prawdą co wcześniej czytałem, że V-Strom pomimo że duży i ciężki (gabaryty ma po swoim starszym litrowym bracie) był bardzo łatwy w prowadzeniu. Kilka kółek po placu przed garażem dało mi poczucie, że bez problemu poradzę sobie w dłuższej trasie.
Poprzedni właściel zaproponował, że odprowadzi minie na swojej żółtej strzale i pokaże mi drogę do autostrady. Wyruszyliśmy zahaczając po drodze o stację paliwową. Dopiero gdy zapłacił swój i mój rachunek za pełen bak, uprzytomniłem sobie, że nawet się nie targowałem. Nic a nic. Zaproponowaną cenę łyknąłem bez krzyków. Dobry ze mnie klient, a sprzedawca Suzanny okazał się za to dobrym człowiekiem (z tego miejsca pozdrawiam, choć wiem że nie będzie tego czytał). Chyba widział moje maślane oczy i oszołomienie całym wydarzeniem.
Po kilku godzinach spokojnej
jazdy dotarłem do celu. Byłem szczęśliwy jak nigdy w życiu. Każdy
kilometr pokonywany z Suzanną utwierdzał mnie w przekonaniu, że
była to dobra decyzja. To uczucie towarzyszy mi nieustannie i
najpiękniejsze jest to, że to dopiero początek naszej
wspólnej drogi. LwG
---------------------------
* Nie wdając się zbytnio w szczegóły, tak się jakoś złożyło że mieszkam na Wyspach i tu też przeszedłem drogę od dwóch nóg (czasem czterech kół) do wymarzonych dwóch kół. Łaskawe przepisy pozwalają tu na prowadzenie pojazdu od chwili otrzymania certyfikatu zdania ostatniej części egzaminu (wypisywanego przez egzaminującego zaraz po powrocie do ośrodka i omówieniu egzaminu), zanim jeszcze będzie się miało w kieszeni różową kartę prawa jazdy. Sam egzamin zdaje się na własnej lub wypożyczonej maszynie o określonych parametrach, zależnych od kategorii. W moim przypadku zarówno kurs, jak i egzamin odbywał się na Hondzie CB 500.
Komentarze : 4
Chyba także zdecydowałbym się na V-Stroma, choć do turystyki najbardziej pasują mi bawarskie sprzęty.
Fajny zakup, bez dwóch zdań - to po pierwsze. Po drugie: nowe perspektywy. Powodzenia!
Powodzenia - trzymam kciuki. Ja właśnie na DLu złapałem bakcyla i aktualnie walczę o kwity na ojczystej ziemi :)
Życzę nawijania kilometrów pozbawionego niemiłych niespodzianek (jakiej proweniencji by one nie były). Były "wyspiarz".
Gdy ja kupowałem swój motocykl,również zapomniałem o targowaniu się,tak bardzo byłem podekscytowany całym zajściem :)
Archiwum
Kategorie
- Moja maszyna i ja (1)
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)